Kontrast:

KontaktAktualnościPrezentacja WydziałuPracownicyPlany zajęćSTUDIA DUALNE - PRACUJ I ZARABIAJ!NOWE SPECJALIZACJE PŁATNY STAŻ W SCHATTDECOR

Wydział Neofilologii - kierunek filologia
- w zakresie filologii angielskiej / filologii germańskiej

Uczelnia Student Miasto Rekrutacja

Z DYPLOMEM FILOLOGII ANGIELSKIEJ ŁATWIEJ W CHINACH

Wywiad z Panem TOMASZEM SUDOŁEM, absolwentem FILOLOGII ANGIELSKIEJ, który - jak sam twierdzi - znalazł pracę w Chinach również dzięki Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej w Nysie.

Agnieszka Kaczmarek (AK): Jak to się stało, że znalazł się Pan w Chinach?
Tomasz Sudół (TS): Wyjazd do Chin nigdy nie był moim marzeniem, a moje zainteresowania nie dotyczyły krajów Dalekiego Wschodu. Nigdy nie byłem pasjonatem podróżowania. Za tą decyzją nie kryje się żadna fascynująca historia, a raczej proza życia i bardzo banalny powód.

Przygoda z Chinami zaczęła się od perspektywy bezrobocia. Byłem nauczycielem na zastępstwie i moja umowa dobiegała końca. Zdawałem sobie sprawę z tego, że utartymi, standardowymi sposobami na szukanie wymarzonej (czyli jakiejkolwiek umysłowej, na bezterminową umowę) pracy nie osiągnę sukcesu. Do tego, po wielu rozmowach kwalifikacyjnych z faktycznymi i potencjalnymi pracodawcami w Polsce, nie będąc oderwanym od realiów rynku pracy i znając doświadczenia zatrudnionych przyjaciół i znajomych, ciężko było nie zadać sobie pytania czy taki wybłagany "sukces" to na pewno wszystko czego chcę i na co zasługuję. Wiedziałem, że muszę zadziałać inaczej niż inni, znaleźć jakąś niszę i wzbogacić się (a przynajmniej swoje CV) o coś, czego nie ma każdy. Znam swoje słabe i mocne strony, wiem w czym mogę być dobry, więc padło na języki obce. Muszę podkreślić w tym miejscu słowo "dobry", bo naprawdę nie trzeba być wybitnym, żeby osiągnąć wiele.

Szczęśliwie, w tamtym okresie znajomy Rodziców opowiedział im o Instytucie Konfucjusza przy Politechnice Opolskiej, kursach chińskiego i stypendiach, które umożliwiają wyjazd do Chin. Oni z kolei przekazali tę informację mnie. Pomyślałem, że to może być moja szansa.

Kto się nie urwał z choinki, wie czym są dziś Chiny. Wiele wskazuje na to, że za 20 lat chiński może być w Polsce tak samo powszechny, jak dziś angielski. Pionierzy zawsze ryzykują, ale gdy trafią w sedno, odcinają kupony. Z kolei - jak mówi stare powiedzenie - ostatnich gryzą psy.

Zapisałem się na kurs. Dla dodatkowej motywacji namówiłem też siostrzeńca. Od początku mieliśmy w głowach jeden cel: pojechać na pół roku do Szanghaju. Nie do Pekinu, gdzie - ponoć - jechał każdy, komu już się udało dostać na stypendium, bo - ponoć - inaczej się nie dało. I ostatecznie dostaliśmy się na stypendium, i ostatecznie pojechaliśmy we dwóch, i ostatecznie pojechaliśmy do Szanghaju. Strzał w dziesiątkę.

AK: Według Pańskiej opinii, jacy są Chińczycy? Jak bardzo różnią się od Polaków?
TS: Zawsze myślałem, że Europa jest bardzo zróżnicowana kulturowo, że jeżeli Polacy to inni ludzie, niż na przykład Czesi (bo przecież bardzo widoczne różnice można długo wymieniać), to od Niemców dzieli nas przepaść. Nie wspominając o dostrzegalnych różnicach w obrębie jednego państwa i narodu. Jednak z perspektywy kilku miesięcy w Chinach, Europa to rzeczywiście jedno państwo.
Przeciętny "Westerner" przeżywa szok kulturowy w czasie pierwszego pobytu w Chinach. Szok sensu stricte. I dotyczy on wielu aspektów życia codziennego, jak i wybranych dziedzin. Pierwsza różnica, która uderzy przyjezdnego to bariera komunikacyjna. I niekoniecznie chodzi tu o język. Raczej o "fale", na których nadają i odbierają Chińczycy (prawda jest taka, że struktura i użycie ich języka bardzo mocno odzwierciedla sposób ich myślenia, ale to temat osobny, i choć ciekawy, to zbyt długi, by rozwinąć go tutaj). Pierwsze zapytanie o drogę, prośba o pomoc, zakup chusteczek w sklepie i człowiek zdaje sobie sprawę, że jest daleko od domu. Trudno wyobrazić sobie większy szok na "dzień dobry", niż sytuacja, w której podchodzi się do Chińczyka i zadaje się mu pytanie o drogę po chińsku, bardzo podręcznikowo, z wszystkimi uprzejmymi zwrotami, w sposób sto razy przećwiczony na zajęciach, a Chińczyk potrząsa głową i odwracając się w innym kierunku mamrota "No, no English...".
Kiedy do sklepu w niewielkiej Nysie przyjdzie Murzyn z Afryki i zacznie sylabizować, a pani za ladą się zorientuje, że to chyba ma być po polsku, to stanie na głowie, żeby w końcu się porozumieć. Zwoła wszystkie pozostałe panie ekspedientki do pomocy, będzie pokazywać wszystko co ma na półkach, do skutku, a jak nie, to wyśle kogoś po rzeczy z domu, bo a nuż jemu o to chodzi... Usłyszy "bu", to będzie wymieniać wszystkie wyrazy jakie zna (i jakich nie zna) z sylabą "bu" (i bez niej też), aż w końcu powie to, o co panu z Afryki chodzi, poda mu produkt, a jak nie ma, to pokaże inny sklep, gdzie ten produkt jest. No bo cała akcja nie po to, żeby sprzedać i zarobić, tylko żeby z Murzynem pogadać, przygodę przeżyć... No i pomóc człowiekowi. Na odchodne pochwali pana, że Murzyn z Afryki, a tak pięknie mówi po polsku.

Różnica jest taka, że w Chinach tak to nie działa. Nikt tam nie pada na kolana przed obcokrajowcem. Bogaci Chińczycy (a liczna klasa średnia w dużych miastach w oczach "średniego" Polaka jest więcej niż dobrze sytuowana) zdają sobie sprawę z tego, że są samowystarczalni i że przede wszystkim są u siebie. Nie znasz języka? Twój problem. Znasz? Wcale nie jest powiedziane, że się dogadasz. Do tego, oni chyba jakoś rozpoznają to po wyrazie twarzy, a może po oczach, że konkretny "waiguoren" (chin: obcokrajowiec) jest tu świeży i można go robić w balona gdzie tylko się da. Od kantoru na lotnisku począwszy, na portierni w hotelu skończywszy. Więc kolejny szok, bo oszukują bardziej, niż w Polsce.

Za powyższym ktoś może odnieść wrażenie, że ci Chińczycy to zwyczajnie źli ludzie - ot cały szok kulturowy. Ale to nieprawda. Tylu jest tu ludzi dobrych i złych, co i w każdym innym kraju, ale - niestety - zło wszędzie jest zawsze bardziej krzykliwe, bardziej widoczne i odczuwalne. Człowiek do lepszego przyzwyczaja się szybko, więc ciężko mówić o szoku, słowie o wydźwięku raczej negatywnym z definicji, i wymieniać w pierwszym rzędzie miłe spostrzeżenia.

Wiele z tych negatywnych zachowań Chińczyków nie wynika z ich złego charakteru, wrednego usposobienia. Częściej ze zwykłego skrępowania i nieśmiałości. Zdarzało się mi rozmawiać z Chińczykami, którzy świetnie władali angielskim, a mimo to zaczynali rozmowę od "Forgive me my poor English". Takie zachowanie ma swoje źródło w "mianzi" (chin: twarz, reputacja, prestiż, uczucia), które to pojęcie bardzo wiele znaczy dla każdego Chińczyka. Dla przeciętnego Polaka, dać się przyłapać na niewiedzy, przyznać się do ignorancji, nawet wyjść na głupka, albo i zrobić z siebie wariata, to część życia. Nikt nie jest doskonały i o ile ktoś nie traktuje siebie jak pępek świata, nie przeżywa swoich wpadek w nieskończoność. Więcej - często z nich żartujemy. U nas tak się mierzy pożądaną cnotę, jaką jest dystans do siebie. Chińczykowi, natomiast, strasznie ciężko przełknąć fakt, że czegoś nie wie, że czegoś nie umie. Stąd, będąc w Chinach, dalece bardziej niż w Polsce należy wystrzegać się obnażania czyichś braków, a już na pewno krytyki przy innych ludziach.

Dlatego Chińczyk w budce z owocami często prędzej pokaże złą drogę, albo będzie mówił, że nie zna angielskiego, gdy mówi się do niego po chińsku, niż przyzna się, że nie wie. No i oczywiście, będzie szedł w zaparte, gdy się do niego wróci i powie, że droga, którą pokazał okazała się zła.
Przykładów różnic między Chińczykami a Polakami (i Europejczykami w ogóle) można wymieniać wiele. Cieszę się, że mogę tu być i je dostrzegać - systematyzować te widoczne i łowić te bardziej subtelne. Po to tu jestem. Dziś, gdy świat staje się globalną wioską i nawet same Chiny nie są już tymi Chinami, którymi były dziesięć lat temu, należy dostrzegać i doceniać różnice, bo niedługo ich zwyczajnie nie będzie.

Znajdą się i podobieństwa - takie jak np. przywiązanie do tradycji i wartości rodzinnych. Z kolei jednak słowo "podobieństwo" to tutaj pewne uproszczenie, bo zarówno tradycja, jak i wartości rodzinne pojmowane są tu w inny sposób, niż w Polsce.

Teraz mieszkam w Chengdu (stolica prowincji Syczuan), kilka godzin lotu za zachód od Szanghaju. I z całą stanowczością potwierdzam to, co mi mówiono podczas stypendium - nie da się odpowiedzieć na pytanie "Jacy są Chińczycy?" nie mając na uwadze, że to ogromne państwo, którego mieszkańców liczy się w miliardach. Sytuacja z panem, który powiedział, że nie zna angielskiego, gdy zwróciłem się do niego po chińsku, spotkała mnie w Szanghaju kilka razy, a tu ani razu.

AK: Jak wygląda życie codzienne Szanghaju?
TS: Życie codzienne w Szanghaju, to poczucie, że jest się częścią świata. To ogromne miasto, wizytówka całych Chin, do której nie równa się nawet Pekin. Nie widziałem wielu wielkich miast na własne oczy, ale zaryzykuję stwierdzenie, że rozmachem i przepychem ustępuje jedynie Dubajowi.

W dzieciństwie lubiłem oglądać filmy z gatunku sci-fi. Szczególnie podobały mi się w nich sceny typu "Los Angeles A.D. 2068" i projekcje światowych metropolii w futurystycznym wydaniu, czyli wieżowce sięgające stratosfery, estakady komunikacyjne kilkaset metrów nad ziemią, albo/i latające samochody. Dziś rozwój nowoczesnych technologii nieco zwolnił w stosunku do czasów, w których powstawały tamte filmy. Zrozumieli to chyba nawet reżyserzy w Hollywood, bo szafują tymi datami z przyszłości nieco bardziej zachowawczo i "kosmos na Ziemi" zapowiadają w najnowszych produkcjach już na setki, a nie dziesiątki lat do przodu. Tym niemniej, będąc w Szanghaju, doszedłem do wniosku, że jeżeli te wizje się spełnią, to właśnie w tym mieście. Prawdę mówiąc, obecnie brakuje tam już tylko latających samochodów.

AK: Co Pana najbardziej zaskoczyło podczas Pańskiego pobytu w Chinach? Pozytywnie i negatywnie.
TS: Najbardziej zaskoczył mnie fakt, że w Chinach nie ma komuny.
W Polsce często da się słyszeć głosy i komentarze odnośnie poprzedniego ustroju typu: "U nas tak naprawdę nie było komuny. W Chinach, to co innego - tam to dopiero jest komuna". Otóż to nieprawda. W Polsce komunizm (a w zasadzie socjalizm) wywiązywał się ze swoich założeń społecznych, fiskalnych i gospodarczych - społeczeństwo przez setki lat mocno rozwarstwione spoił w jedną "szarą masę", wprowadził gospodarkę planowaną i szeroką opiekę socjalną. W Chinach nie ma o tym mowy. Panuje tu kapitalizm wręcz książkowy, a państwo i Partia są komunistyczne jedynie z nazwy. W bogatych miastach trudno się doszukać choćby śladów opieki socjalnej. Ubezpieczenia zdrowotne są prywatne i dobrowolne. Jeżeli ktoś ulegnie wypadkowi, nie mając przy sobie dokumentów, ani telefonu z informacjami kontaktowymi swojej rodziny, czy kogokolwiek, kogo można by było obciążyć kosztami hospitalizacji, musi się liczyć z tym, że pomoc nie zostanie mu udzielona. Darmowa edukacja kończy się na szkole średniej, bo uczelnię wyższą (w tym państwowe) trzeba opłacać. Wszelkich złudzeń pozbawiają osiedla dla dobrze sytuowanych - wszystkie ogrodzone wysokimi parkanami pod napięciem, uzbrojone w drut kolczasty i agencje ochrony w bramach ze szlabanami. Takie osiedla widoczne są na każdym kroku, wręcz dominują w miejskim krajobrazie, obalają mity i zasłyszane frazesy o komunie w Chinach. No i dają do myślenia, bo przecież w Polsce by to nie przeszło, choć w końcu też mamy wystarczająco dużo bogatych ludzi, którzy chętnie odgrodziliby się od "pospólstwa".

Komunizm - ustrój mas pracujących? Kolejny raz - nie tutaj. Robotnik, biorąc pod uwagę jego pracę i wynagrodzenie, traktowany jest jak gorszy gatunek. Bo jak inaczej nazwać kogoś ściągniętego ze wsi w głębi Chin, komu się płaci 10 yuanów (około 5 PLN) na dzień za ciężką pracę fizyczną pośród lśniących biurowców, do których taki ktoś nigdy nie ma prawa wejść. Bywa, że ci ludzie lokowani są w kontenerach, za ogrodzeniami z wysokich blaszanych ekranów - żeby nie psuli swoim widokiem humorów pięknym i bogatym. Jedzą i śpią tam gdzie pracują. Samowolka i wyskoki na miasto bez "opiekuna" są zabronione.

To, co zostało w tym kraju z komunizmu, to symbolika, hasła, indoktrynacja i aparat kontroli. Ale i tego coraz mniej. We flagowym Szanghaju, może celowo i na pokaz, komunistycznej retoryki się wyzbyto. Natomiast w Chengdu, w centralnym miejscu miasta, na Tianfu Square ciągle stoi wielki pomnik pozdrawiającego wzniesioną ręką Mao Zedonga (nota bene: jego podobizna widnieje na każdym banknocie chińskiej waluty od 1 yuan wzwyż). Można tu jeszcze znaleźć takie absurdy, jak cytaty Lenina na tabliczce przy bramie do nowobogackiego osiedla. Szkolne parady i apele również przypominają te z lat siedemdziesiątych w Polsce. Ale to akurat ma swój urok.

Jeśli chodzi o łamanie praw człowieka, aparat represji, to ciężko cokolwiek dostrzec z bezpiecznej i uprzywilejowanej pozycji obcokrajowca. Nic więcej ponad teorię i hasłowość. Sam widziałem, jak pod jednym z szanghajskich klubów podpita dziewczyna przeklinała w twarz spisującemu ją policjantowi. Bardzo wymowne i takie "nieobce". Tym niemniej, prawda jest taka, że za kradzież, wyłudzenia, łapówki, oszustwa podatkowe nie grozi faktycznie nic, podczas gdy za napisanie sprejem czegoś typu "telewizja kłamie" gdzieś na ścianie, można z więzienia już nie wyjść nigdzie indziej, niż na tamten świat.

AK: Co udało się Panu w Chinach zobaczyć? Jakie miejsca zapadły Panu w pamięć?
TS: Nie udało mi się zwiedzić wiele przez wzgląd na charakter mojego pobytu w Chinach i wynikające z niego ograniczenia czasowe i finansowe. Wiele jeszcze przede mną i w związku z tym, że planuję zostać tu jeszcze jakiś czas odłożyłem sporo zaplanowanych wycieczek na później.

Do tej pory byłem łącznie w czterech dużych miastach: w Szanghaju, Chengdu, Hangzhou oraz Yiwu. Szanghaj, jak już wspomniałem wcześniej, to sztandarowe miasto Chin. Owszem, ma swoje muzea, kilka zabytkowych świątyń, stare uliczki, ale nie takich atrakcji należy oczekiwać po przyjeździe do Szanghaju. To miasto ma być "wow!" i jest "wow!" - ogromne i bogate na każdym kroku.

Chengdu to również wielkie miasto, którego wizytówką jest miś panda. Prowincja Syczuan, którego Chengdu jest stolicą jest matecznikiem pandy, toteż miasto chełpi się tym, że jego ZOO ma tych misiów najwięcej, że są najdorodniejsze i że zwiedzający mogą je przytulać, głaskać i robić sobie z nimi zdjęcie. W niedalekiej okolicy znajdują się przepiękne góry i usytuowane w nich malownicze miasteczka turystyczne, takie jak Emeishan, gdzie dzikie małpki zaczepiają turystów i wyciągają im siłą jedzenie z plecaków. Na północ od miasta znajduje się z kolei inne pasmo górskie i znane na całe Chiny kolorowe jeziora Jiuzhaigou. W Hangzhou spędziłem dwa dni nad Jeziorem Zachodnim (chin: Xi Hu). To niezapomniane miejsce, które muszę jeszcze raz odwiedzić, również słynne jest na całe Chiny. Wiele chińskich hitów kinowych o starożytnych dynastiach, dzielnych wojownikach i pięknych księżniczkach jest kręconych właśnie nad Xi Hu, a to dlatego, że jezioro to i jego otoczenie jest jak z bajki - pokryte mgłą, pełne tajemniczych wysepek, zatoczek, mostków. Opływając akwen łódką, co kawałek można natknąć się na zabytkową altanę lub świątynię (z których wszystkie liczą sobie wiele setek lat).

Do Yiwu jeździłem na wielkie światowe targi, które odbywają się tam co miesiąc i za każdym razem dotyczą innego spektrum produktów i usług. Miasto to jest mocno uprzemysłowione i zasadniczo nie jeździ się tam w celach turystycznych, a raczej w biznesowych. Jednak sama infrastruktura wybudowana w celu organizowania tak wielkich targów jest warta obejrzenia.

Każde chińskie miasto jest unikalne i warte odwiedzenia. Każde ma w sobie coś niepowtarzalnego. Yiwu to drugie w kolejności po Szanghaju miasto w Chinach, które miałem okazję zwiedzić. Znajduje się ok. 300 kilometrów od Szanghaju, a ja czułem się jakbym był w innym kraju. Nie tylko miasto jako takie, budynki, ulice były inne, ale i ludzie na ulicach. Inny akcent, inny odcień skóry, rysy twarzy i odznaczające się odmiennością inne mniejszości etniczne. To pozwoliło mi uzmysłowić sobie jak wielkim i zróżnicowanym we własnym obrębie krajem są Chiny.

AK: Jak wyglądają studia w Chinach?
TS: Jak wcześniej wspomniałem, za studia - czy to na prywatnej uczelni, czy to na państwowej - trzeba płacić. Jednak po obejrzeniu kilku kampusów w szanghajskiej dzielnicy uniwersyteckiej Songjiang zdałem sobie sprawę, że jest za co płacić. To co widać z zewnątrz, czyli na przykład samo zaplecze sportowe średnio zamożnych uczelni robi naprawdę duże wrażenie. Kilkupiętrowe sale gimnastyczne, korty, boiska i baseny, a w związku z tym po kilkanaście, lub kilkadziesiąt sekcji sportowych do wyboru, to standard nawet dla uczelni, które nie są z nazwy związane ze sportem.

Życie akademickie to dla młodych Chińczyków bardzo oczekiwany okres, bo wiąże się z wolnością, niezależnością, której nie mają od początku edukacji aż do matury. Uczeń publicznej szkoły spędza w placówce dosłownie całe dnie. Przytłoczone zadaniami domowymi dzieci wracają z podstawówek bardzo późnym popołudniem, a młodzież gimnazjalna i licealna wieczorami. Grupki młodzieży w szkolnych mundurkach, z plecakami, odrabiające wspólnie zadania w McDonald's, podczas gdy na zewnątrz jest już ciemno, to codzienny widok zarówno w Szanghaju, jak i w Chengdu. Do tego uczniowie nie mają żadnego wpływu na to czego się uczą, a ich plany lekcji są zapchane różnymi mało przydatnymi przedmiotami. Szkoła bardzo mocno kontroluje wychowanków (bo to nie tylko uczniowie). Inaczej niż w naszych ogólniakach - nie ma mowy o wagarach, albo przyłapaniu na dymku bez poważnych konsekwencji. Do tego - jak dowiedziałem się niedawno - popularne u nas już od podstawówki "chodzenie ze sobą" jest tu zwyczajnie zabronione. Nie ma spotkań po lekcjach, ani chodzenia za rękę, nie wspominając o ostentacyjnym w Polsce wieszaniu się na sobie na szkolnych korytarzach. Pójście na studia, to wielkie zmiany w tych aspektach życia Chińczyków, bo na uczelniach jest zgoła inaczej. Jest widoczny luz i kontakt studenta z uczelnią i nauczycielami nieco na wzór amerykański. Wiele jest w rękach samych studentów: wybór grup, specjalizacji, godzin zajęć, profilu przedmiotów itd. Na uczelni, na której odbywałem stypendium, nie sprawdzano nawet obecności podczas zajęć, i mam tu na myśli studia dla Chińczyków, a nie kursy dla obcokrajowców. Uczelnie wychodzą z założenia, że jak ktoś wie za co płaci, to sam się będzie kontrolował i przychodził na zajęcia. Jeśli jednak zdoła przygotować się do egzaminów i zaliczeń we własnym zakresie, to wykładowcom też dumy nie ubędzie. Mimo wszystko, jak można wywnioskować, szkolnictwo wyższe robi różnicę w stosunku do szkoły średniej, bo studenci przeważnie chętnie chodzą na swoje zajęcia.

Rozpoczęcie studiów dla wielu nowych studentów oznacza wyjazd do innej prowincji (czyli niejednokrotnie życie w odległości liczonej w tysiącach kilometrów od domu), ponieważ absolwentom szkół średnich bardzo zależy na tym, żeby ukończyć uczelnię o jak najlepszej reputacji. W Chinach ma to rzeczywiste przełożenie na mocno zróżnicowaną jakość kształcenia i szanse na znalezienie dobrze płatnej pracy (chińscy pracodawcy, przykładają większą wagę do wykształcenia, niż do doświadczenia). Właśnie dlatego, że na szanghajskiej uczelni poznałem przyjaciół z odległego Syczuanu, mieszkam i mam dziś pracę w Chengdu.

AK: A co z komunikacją? Czy chiński jest niezbędny, aby się dogadać?
TS: W Szanghaju, w centrum, w drogich delikatesach lub butikach czasem wystarczy angielski. Gdy jest się w potrzebie można spróbować zaczepić na ulicy przypadkową młodą osobę o rozgarniętym wyrazie twarzy i często da się porozumieć. Młodzi wykształceni w wielkich ośrodkach na całym świecie znają angielski. Jednak nieco dalej od centrów, w mniejszych miastach i na prowincji, jeżeli nie spędza się czasu w środowisku akademickim, nie pracuje się dla zagranicznej firmy lub w codziennym otoczeniu nie ma nikogo, kto władałby angielskim, trzeba znać chiński. Choć z wielu pragmatycznych powodów należy ich mieć, chińscy przyjaciele i koledzy, którzy mówią po angielsku też nie zawsze chcą, lub są w stanie wszystko załatwić za obcokrajowca. Żeby zameldować się w Biurze Bezpieczeństwa Publicznego, wypełnić wniosek o przyznanie prawa pobytu, założyć konto w banku, można (a raczej trzeba) pociągnąć ze sobą Chińczyka do pomocy. Z kolei zrobić codzienne zakupy, zapłacić rachunki, pójść do fryzjera, umówić się z dziewczyną wypada samemu.
Bezpieczny "survival Mandarin", to znajomość około 500 słów.

AK: Jak bardzo przydały się Panu studia w PWSZ w Nysie?
TS: Przydały się w bardzo wymierny i bezpośredni sposób. Nie byłoby wyjazdu do Chin, nawet na stypendium (nie wspominając o pracy w charakterze nauczyciela angielskiego), gdyby nie dyplomy i znajomość języka. Również nie doszłoby do tego wyjazdu gdyby nie listy rekomendacyjne od szanownych nauczycieli PWSZ w Nysie. Składam w tym miejscu ukłon i wyrazy wdzięczności w stronę prof. dra hab. Tadeusza Piotrowskiego, prof. dr hab. Ilony Dobosiewicz, dr Mirosławy Podhajeckiej oraz dr Anny Koniecznej, którzy zgodzili się pisemnie poświadczyć w mojej sprawie przed Hanbanem (głównym zarządem Instytutu Konfucjusza w Chinach) i otworzyli mi tym samym drogę do wielkiej przygody, która trwa.

Doskonale pamiętam okoliczności, w których rozpocząłem moje studia i dzień, w którym miała miejsce moja rozmowa kwalifikacyjna z panią dr Jolantą Szymańską (dała mi kredyt zaufania - dziękuję!). Nie byłem pewien czy chcę studiować anglistykę, czy chcę studiować w Nysie i czy w ogóle chcę studiować. Po kilku miesiącach studiowania ciągle nie byłem tych spraw pewien, ponieważ z nauką nie szło mi najlepiej. Nauczyciele byli bardzo wymagający i konsekwentni, materiału do nauki było dużo, a same studia wyglądały inaczej, niż wyobrażałem to sobie w liceum. Jednak nie kto inny, jak nauczyciele w PWSZ dali mi impuls do tego, by zostać i dawać z siebie więcej. Będąc szczerym i pisząc to nie dla czystej kurtuazji, przyznaję, że na studiach w Nysie pierwszy raz w życiu spotkałem i poznałem bliżej nauczycieli z ogromną wiedzą, która sama w sobie wzbudzała duży szacunek. I to u wielu, bo dobrze pamiętam, jak nawet studenci nieszczególnie zainteresowani własną specjalizacją i nauką w ogóle wypowiadali się na ich temat z uznaniem.

Ludziom w młodym wieku (w tym mnie osobiście) często zdarza się myśleć, że wiedzą wszystko, co trzeba i tyle, ile trzeba, żeby się nazywać inteligentnym - niedawno przeczytali książkę, wczoraj gazetę, a dziś obejrzeli wiadomości, więc reprezentują więcej niż średnią. W Nysie najpierw zrozumiałem, że można dużo więcej, a po pewnym czasie, że trzeba dużo więcej. Pamiętam moją dumę, kiedy na półce w księgarni znalazłem duży słownik znanego wydawcy, wśród redaktorów którego widniało nazwisko mojego profesora z Nysy (a ostatecznie promotora). Nie omieszkałem chwalić się tym słownikiem przed moimi kolegami z liceum, którzy dostali się na znane uczelnie w dużych miastach. Było to dla mnie dodatkowo ważne, ponieważ wykładany przez tego nauczyciela przedmiot był dla mnie w tamtym czasie bardzo trudny, a jego nauka początkowo zniechęcała mnie do całych studiów. Trudno wymienić więcej tego typu przykładów, ale fachowość naszych nauczycieli akademickich często była widoczna również i poza salami wykładowymi.

Nie sposób też wspomnieć wszystkie nazwiska (tym bardziej, że nie chciałbym kogoś pominąć), ale miałem na tyle szczęścia, że zdecydowana większość moich nauczycieli w Nysie, to ludzie, którzy nas naprawdę formowali. To że dziś wykonuję moją pracę tak, a nie inaczej, to jest ich zasługa, tak samo jak to, że podejmuję takie, a nie inne wybory w innych aspektach życia. I nie są to puste słowa, które mają ładnie brzmieć, bo ja na poparcie każdego przykładu mam konkretny cytat, konkretną chwilę, albo rozmowę z danym nauczycielem. Ponadto wyraziłem się "nas", ponieważ wielu moich przyjaciół i znajomych z czasów studiów w Nysie z pewnością potwierdziłoby moją opinię. Dla mnie, osobiście, bardzo ważne było, gdy ludzie, których uważałem za bardzo mądrych dawali mi do zrozumienia (w różny sposób), że mnie doceniają. Dawało mi to poczucie, że skoro oni - przy całym swoim autorytecie - są przekonani, że stać mnie na dużo, to mi tego autorytetu nie wypada podważać.

Od ukończenia studiów na PWSZ minęło już sporo czasu, a ja ciągle mogę liczyć na pomoc moich nauczycieli z Nysy, choćby w sprawach takich jak wspomniane listy polecające. Szczęśliwie dla mnie, wielu z nich spotkałem ponownie na Uniwersytecie Opolskim, gdzie ukończyłem studia uzupełniające. Z niektórymi się zaprzyjaźniłem i utrzymuję stały kontakt. Bardzo przyjemnie czuję się również wtedy, gdy przypadkowo spotkani nauczyciele sprzed lat poznają mnie, zatrzymują się i rozmawiają.

Dla szeregowego, niewyróżniającego się studenta niewiele jest w trakcie studiów stosownych okazji do tego, żeby wyrazić taki pogląd i takie odczucia. Dlatego korzystam z okazji i cieszę się, że mogę tu o tym opowiedzieć.

AK: W imieniu całej filologii angielskiej PWSZ w Nysie, bardzo dziękuję za to, iż zechciał Pan podzielić się z nami swoim doświadczeniem.

TS: Dziękuję.

Opublikowano: 21-05-2014

Wydział Neofilologii Państwowej Wyższej Szkoły Zawodowej w Nysie © 2018    
kontakt z webmasterem:  
Wydział Nauk o Bezpieczeństwie - kierunek bezpieczeństwo wewnętrzne, Wydział Nauk o Zdrowiu i Kulturze Fizycznej: kierunek dietetyka, kierunek kosmetologia, kierunek psychofizyczne kształtowanie człowieka, Wydział Nauk Technicznych: kierunek architektura, kierunek informatyka, kierunek zarządzanie i inżynieria produkcji, Wydział Neofilologii - filologia angielska, filologia germańska, język biznesu angielski - business english, Wydział Nauk Ekonomicznych - kierunek finanse i rachunkowość, Wydział Jazzu - kierunek jazz i muzyka estradowa, Wydział Nauk Medycznych: kierunek pielęgniarstwo, kierunek ratownictwo medyczne,
Zobacz nasz profil na FACEBOOK